Na wyprawę kajakową mieliśmy ochotę wybrać się już w zeszłym roku, jednak panujące upały nas odstraszyły i ostatecznie nic z tego nie wyszło. Co się odwlecze to nie uciecze. W tym roku udało się zorganizować wypad na jednodniowy spływ kajakowy. To pierwsza taka wycieczka w życiu dziewczyn.
Kajaki wraz z transportem zamówiliśmy w mobilnej wypożyczalni kajaków liwiec.com. Nie zawiedliśmy się. Porządne kajaki turystyczne w świetnym stanie, profesjonalny transport i miła obsługa. Tylko pani, do której się zgłosiłam by dopełnić formalności, widząc mnie w towarzystwie pięciorga dzieci w wieku od czterech do dziewięciu lat (towarzyszyły nam dwie koleżanki ze swoimi dziećmi) zapytała: „Czy będzie jeszcze ktoś dorosły?”. Dorośli oczywiście byli tylko zajmowali się wypakowywaniem rzeczy z samochodu, bo jak na turystyczną wyprawę kajakową przystało, byliśmy dobrze wyposażeni. W dużo jedzenia, koc piknikowy, ręczniki, kremy, ciuchy na zmianę a nawet peleryny przeciwdeszczowe i ciepłe bluzy.
Po przetransportowaniu nas i sprzętu na początek trasy (na chrzest kajakowy dziewczyn wybraliśmy trasę Kisielany – Zaliwie-Szpinki) zapakowaliśmy worki i torby do luków bagażowych w kajakach, zwodowaliśmy i ulokowaliśmy wszystkich członków wyprawy. Najbardziej martwiłam się o reakcję Ciastka na nasz pomysł zabrania go do kajaka. Trochę się stresował, ale on a Misią poszedłby nawet w ogień, więc zaufał jej i grzecznie wsiadł, po czym ulokował się na jej kolanach i stamtąd podziwiał okolicą.
Lusia zapakowała się do kajaku z tatą i była jedynym oprócz Ciastka uczestnikiem wyprawy, który nie wiosłował. Jednak te wiosła są dla niej jeszcze za ciężkie nawet na niezobowiązujące próby. Podziwiała więc okolicę i grała wdzięcznie rolę syreny.
Płynęliśmy spokojnie zgodnie, momentami z pieśnią na ustach, a każde wjechanie w przybrzeżne chabazie witane było gromkim śmiechem załogi. Tak więc śmiech towarzyszył nam podczas całej wyprawy, bo Liwiec to kręta, meandrująca rzeka, na której niewprawne załogi, złożonym w połowie mogą mieć problemy z wyrabianiem się na zakrętach, szczególnie gdy w grę wchodzi spychający na brzeg wiatr. Pogoda ducha jednak nas nie opuszczała.
Mniej więcej po godzinie nieśpiesznego wiosłowania znaleźliśmy dogodne miejsce na postój. Woda przy brzegu była płytka, brzeg niski i porośnięty trawą na której nie pasły się chwilowo żadne bydlątka.
Wyciągnęliśmy kajaki na brzeg i oddaliśmy się przyjemnościom kulinarnym. To wręcz nieprawdopodobne ile na takiej wyprawie dzieci potrafią zmieścić w swoich niewielkich żołądkach.
Po posiłku, choć to może nienajlepsza kolejność, nadeszła pora na to co tygryski lubią najbardziej, czyli na taplanie się w błocie i wzburzanie do granic możliwości dennego mułu (niestety dno Liwca jest bardziej muliste niż piaszczyste).
Nie byłabym sobą gdybym nie zwracała podczas tej wyprawy uwagi dzieci, a przy okazji i innych dorosłych na walory przyrodnicze Liwca. Brzegi rzeki porośnięte były w głównej mierze pokrzywami, trzciną, tatarakiem i sitem a w dalszych częściach odcinka wierzbami. W wodzie rosło mnóstwo strzałki wodnej (teraz żałuję, że nie skusiłam się by narwać trochę bulw na kolację) i sporo grążeli. Wiele z ich żółtych kwiatów zostało zatopionych nocą, gdyż po nocnych opadach poziom wody podniósł się prawie o pół metra.
Nad kępami strzałki, grążelami i wszystkim co choć odrobinę wystawało z wody roiły się chmary ważek z gatunku świtezianka błyszcząca. Niestety trudno jest zatrzymać kajak na rzece a ważki te stale toczyły walki o najlepsze pozycję, więc były w ciągłym ruchu i nie udało mi się zrobić porządnego zdjęcia, choćby jednego osobnika.
Mijaliśmy tez podmytą przez nurt piaszczystą skarpę, w której gniazdowały jaskółki brzegówki.
Często mijaliśmy uschnięte drzewa, które próbowały rosnąć w pobliżu rzeki, ale przegrały z wodą. Tylko nieliczne gatunki drzew, które posiadają korzenie oddechowe mogą spokojnie rosnąć na terenach zalewanych przez wodę.
Swego czasu Misia nauczyła się składać statki z papieru, była tym tak podekscytowana, że zrobiła ich chyba z pięćdziesiąt. Zabrała je ze sobą na spływ i rozdała dzieciom. Urozmaicały sobie podróż puszczając na wodę miniaturowe flotylle. Na koniec, z dość niepozornej chmury, porządnie skropił nas deszcz, po tym jak już przepłynęliśmy pod dwoma czy trzema pniami zwalonych w poprzek rzeki drzew. Oczywiście deszcz przestał padać jak tylko dopłynęliśmy do przystani, która była celem naszej podróży. W końcu jak chrzest, to chrzest.
I tak właśnie wyglądała kolejna wycieczka jaką zrealizowaliśmy w ramach projektu „Turystyczna Rodzinka” 2016.