Korzystając z tego, że tata ma jeszcze urlop, wybraliśmy się na długą rodzinną wycieczkę rowerową. Misia jechała na własnym rowerze bo ma już dość dużą wprawę w pokonywaniu dłuższych odcinków. Lusia była ciągnięta przez tatę na doczepce (nie mylić z przyczepką), bo na pedałowym rowerze jeszcze jeździć nie umie wcale.
Zapakowaliśmy prowiant, napełniliśmy bidony, wzięliśmy mapę i pojechaliśmy. Pierwszy przystanek, to oddalona o około 6km od domu tama spiętrzająca wodę na Mieni, w okolicach stawów hodowlanych. Tu zrobiliśmy niewielki postój, bo przy okazji wycieczki postanowiliśmy zebrać dane by na koniec stworzyć tu trasę TRInO.
Jakoś tak mi się wydawało, że doczepka jest nieco krzywo zamontowana i nie jedzie równo za rowerem. Niestety chcąc poprawić zaczep po prostu urwaliśmy śrubę. Katastrofa. Ani jechać dalej ani wracać. Nie pozostało nic innego jak oddelegować tatę do domu, żeby przywiózł zapasową śrubę. Przymusowy postój troszkę osłabił morale grupy, ale się nie poddaliśmy
Swą gotowość do kontynuacji nieustannie manifestował Ciastek, który patrolował okolice.
Po powrocie taty i ponownym zamontowaniu doczepki, ruszyliśmy groblą w dalsza trasę. Mogliśmy przez chwilę obserwować łabędzie na rzece i łyski, które całymi stadami okupowały stawy.
Zielony szlak, który miał wyznaczać trasę naszej wycieczki, w pewnym momencie skręcił w takie chaszcze, że nie dałoby się tamtędy przejść nawet pieszo. O jeździe rowerami i jeszcze z doczepką mowy nie mogło być. Pojechaliśmy więc innymi drogami próbując odszukać szlak później. Po drodze minęliśmy kolejny jaz na Mieni z malowniczymi drewnianymi kołowrotami, zabudowania dworskie i resztki bramy wjazdowej do parku dworskiego.
Kolejnych kilka kilometrów naszej trasy wyznaczały dwa kościoły i przydrożna kapliczka. Kapliczka oraz wolnostojąca dzwonnica przy jednym z kościołów wywoływały największe zainteresowanie dziewczyn. Tata, zmartwiony defektem na początku wycieczki, wykorzystywał każdą przerwę do kontrolowania mocowania doczepki.
Oczywiście wycieczka nie mogła się odbyć bez dalszych przygód. Kiedy tylko obejrzeliśmy oraz obfotografowaliśmy przydrożną kapliczkę i ruszyliśmy w drogę, zaczęło padać. W pierwszej chwili skryliśmy się pod rozłożystym dębem. Jednak po kilku minutach i pod dębem zaczęliśmy moknąć. Po krótkiej naradzie zdecydowaliśmy, że jak już mamy być mokrzy to przynajmniej z sensem i ruszyliśmy w dalszą drogę. Owszem, mieliśmy jakieś przeciwdeszczowe ubrania, ale doszliśmy do wniosku, że będzie nam w nich za gorąco.
Po chwili asfalt się skończył i zaczęła się żwirowa leśna droga. Tak wygląda dziecko jadące na doczepce, która nie posiada przedniego błotnika i jest holowana przez rower górski ze zredukowanym błotnikiem.
Na szczęście, tuż przed tym nim dotarliśmy do pomnika żołnierzy polskich poległych w walkach podczas Powstania Listopadowego, jakie toczyły się w tej okolicy, deszcz przestał padać i natychmiast zza chmur wyszło słońce. Mogliśmy więc liczyć na przyspieszone suszenie.
Po kilku kilometrach szosą skręciliśmy do małej wioski gdzie asfalt jeszcze nie dotarł a potem w las, gdzie szlak wiedzie obok Rysiowej Góry, najwyższego punktu w okolicy.
Na końcu tej ścieżki próbowaliśmy znaleźć najstarszy dąb w okolicy. Znaleźliśmy tylko stary klon srebrny stojący tuż obok zrujnowanego dworku. W tym dworku, którego opłakany stan bardzo zasmuca, mieszkał kiedyś Janusz Olszamowski, wachmistrz 1 pułku ułanów Legionów Polskich, adiutant Naczelnika Państwa i Naczelnego Wodza Józefa Piłsudskiego, kawaler Krzyża Virtuti Militari.
Niedaleko znaleźliśmy też wypróchniały pień, najprawdopodobniej dębowy. Może to jest pozostałość po najstarszym dębie w tej okolicy?
Dalej jechaliśmy już prawie bez przystanków. Wszyscy byli bardzo zmęczeni i myśleli tylko o tym, by ostatnie kilometry z ponad dwudziestokilometrowej trasy przebyć jak najszybciej i wreszcie znaleźć się w domu. Nie szukaliśmy więc już punktów do trasy TRInO. Wybierzemy się tam za jakiś czas i dokończymy zadanie.
Nie wiedziałam nawet co to jest trasa TRInO. Ale teraz już wiem:) Dziekuję! Piękna wycieczka z akcentami historycznymi i przyrodniczymi oraz pokonanymi trudnościami, czyli taka, jak być powinna!
Dzień dobry,
przez przypadek natrafiłem na to forum. Wspomniany tu wachmistrz Janusz Olszamowski, adiutant Naczelnego Wodza J. Piłsudskiego był bratem mojego dziadka. Inny mój stryjek-dziadek (nazywaliśmy Go stryjkiem Guciem), August Olszamowski był rotmistrzem w I Pułku Ułanów Krechowieckich, też w tym samym okresie (I W.Ś., wojna polsko-bolszewicka) i jeszcze w latach 60-tych był skarbnicą opowieści z tamtych czasów. Jak to przez przypadek można się dowiedzieć nieznanych szczegółów o swojej rodzinie! Będąc we wczesnych latach 70-tych na Malcie w Poznaniu jako sportowy sędzia wioślarski, zgadałem się z innym, b. wiekowym już sędzią, niejakim p. Burzyńskim, który usłyszawszy moje nazwisko, opisał mi nawet jak zginął Janusz Olszamowski, którego źródła opisują jako b. dzielnego i wspaniałego człowieka. Serdecznie pozdrawiam-
Krzysztof Olszamowski
Bardzo się cieszę, że się Pan odezwał i że w opisie naszej rodzinnej wycieczki znalazł Pan ciekawe informacje. Ja nie mam najmniejszej wątpliwości co do tego, że adiutantem Marszałka mógł zostać tylko dzielny i wspaniały człowiek.