Rano przed wyjazdem na wycieczkę Miśka postanowiła pomóc babci w robieniu kołacza. Kołacz to taki lokalny przysmak, drożdżowy placek, w dzisiejszym wydaniu z owocami i kruszonką. Do takich prac to Miśka jest pierwsza i nie trzeba jaj namawiać skoro wie, że będzie i przesiewanie mąki i wpijanie jaj i mieszanie. Tym razem dodatkową atrakcją było robienie kruszonki. Toż to taka słodka ciastolinka. Mniam…
Potem zostawiliśmy babcię sam na sam z surowym ciastem a sami wyruszyliśmy na wycieczkę (relacje wkrótce we Flat Travellers tradycyjnie nie chcemy psuć niespodzianki).
Po powrocie robiliśmy kraszanki, gdyż udało nam się kupić farbki. Na zabawę barwnikami naturalnymi niestety zabrakło czasu. Może innym razem, kiedy okres przedświąteczny nie będzie taki szalony. Zadanie było niezbyt łatwe dla pięciolatki, gdyż przez większość czasu trzeba było operować gorącym materiałem. Najpierw barwnik w postaci tabletek trzeba było wyłuskać do szklanek i zalać wrzątkiem (no dobra wrzątek nalewałam ja). Po rozpuszczeniu ich Miśka dodała do każdej szklanki po dwie łyżki octu. Pod koniec robiła to już naprawdę precyzyjnie.
Później gorące, świeżo ugotowane jajka trzeba było ostrożnie przenieść do szklanek z gorącym barwnikiem.
Po 15-20 minutach można było zacząć wyjmować te najciemniejsze.
Wyszło całkiem nieźle. Jedno jajko pękło podczas gotowania, dwa popękały podczas przenoszenia do barwnika i z powrotem, ale ogólnie poszło całkiem dobrze, jak na pierwszy raz.
Piękne!