Moja starsza córka kocha konie, odkąd pamiętam. Może to zaczęło się w żłobku? Chodziła na cztery godziny dziennie do domowego żłobka, z którego okien mogła obserwować kucyki szetlandzkie, klacze ze źrebiętami. W dodatku właścicielka tego żłobka co roku urządzała dzieciom piknik w pobliskiej stadninie, z okazji dnia dziecka. Tak, to się musiało wtedy zacząć.
W każdym razie konie w naszym domu, a ściślej mówiąc w umyśle i zabawach mojej córki, istnieją od dawna. Najlepszy prezent dla córki to bluzka z koniem, poduszka z koniem, kalendarz z końmi, książka o koniach, figurka konia, zeszyt z koniem na okładce, naklejka z koniem, jednym słowem wszystko, co ma jakikolwiek związek z końmi.
Na honorowej półce nad jej łóżkiem stoi seria książek o Klarze.
A na innych pólkach wiele innych książek o koniach i jeździectwie.
W tym ubiegłym roku szkolnym nadarzyła się okazja, by zapisać się na regularne lekcje jazdy konnej. W gronie rodzin, które mają dzieci w edukacji domowej, w naszej szkole, udało nam się zebrać grupę, która uzyskała od szkoły dofinansowanie na lekcje jazdy konnej. Nie będę ukrywać, że byłoby mi ciężko zapłacić pełną kwotę za lekcje dla obu córek, więc to dla nas ogromna szansa.
Na lekcje jeździliśmy przez kilka miesięcy do stadniny, która dysponuje kucami sportowymi, różnej wielkości więc znalazł się taki odpowiedni i dla młodszej i dla starszej córki. Dziewczyny stopniowo oswajały się z końmi, uczyły się je czyścić, siodłać i w ogóle wykonywać wszystkie czynności przygotowujące konia do jazdy. Nauka jazdy to jedno, ale jeździec musi umieć też konia przygotować.
Misi było trochę łatwiej, bo przyjaźni się z koleżanką, której siostra hoduje te kucyki szetlandzkie znane jej od czasów żłobka. Pomaga więc czasem koleżance przy nich. Dla Lusi to były całkiem nowe wyzwania. Jak nakłonić konia, żeby dał kopyto do czyszczenia? Jak utrzymać końską nogę podczas tej czynności? Jak prawidłowo wyszczotkować grzywę i ogon? Jak dokładnie wyczyścić grzbiet konia, którego się prawie nie widzi? Jak założyć ogłowie z wytokiem?
Dziewczyny stopniowo się wprawiały, nabierały też biegłości jeśli chodzi o samą jazdę. Początkowo jeździły na lonży tak jak reszta grupy.
Z biegiem czasu coraz częściej była to jazda swobodna. Stępa, kłus, galop, zmiana kroku, zmiana kierunku, wreszcie skoki przez bardzo niskie przeszkody. Wszystko to za każdym razem sprawiało im ogromną radość.
W międzyczasie Misia dowiedziała się, że w tej samej stadninie odbywają się lekcje woltyżerki. Zrezygnowała więc z treningów akrobatyki sportowej i zapisała się na woltyżerkę. Robienie figur na dużym koniu poruszającym się z różną prędkością po kole to coś o wiele bardziej atrakcyjnego niż fikołki na macie.
Aż wreszcie przyszły wakacje. Wprawdzie lekcje woltyżerki nadal się odbywały, ale już jazdy, finansowane w tym okresie wyłącznie z mojej kieszeni, zdarzały się trochę rzadziej. Misia tęskniła za kontaktem z końmi. Wcześniej zorientowała się, że do stadniny przychodzą starsze dzieci i młodzież i pomagają przy koniach, bo lubią tam spędzać czas. Dla niej jednak to było trochę za daleko (10 km dość ruchliwą drogą). Na szczęście przypomniała sobie, że nieopodal naszego domu jest inna stadnina, w której spędzała czas na wspaniałych piknikach z końmi organizowanych przez właścicielkę żłobka. Umówiła się z koleżanką i wybrały się tam razem, żeby dowiedzieć się, czy mogłyby przychodzić i pomagać przy koniach.
I tak oto od tygodni moja starsza córka zrywa się skoro świt, zjada śniadanie, pakuje prowiant i wodę do plecaka, robi w domu to, co do niej należy, bierze rower i wraz z koleżanką jedzie na cały dzień do stadniny. To nie zabawa, tylko ciężka praca, szczególnie kiedy jest gorąco i trzeba częściej poić i karmić konie, bo większość dnia spędzają w stajni. No i sprzątać boksy trzeba częściej. A tych koni jest ze czterdzieści.
Wszystko jej wynagradza niemal nieograniczony kontakt z tymi pięknymi zwierzętami i darmowe jazdy organizowane przez wnuczkę właścicielki stadniny. Na razie ciężka praca jej nie zraża. Już planuje jak to pogodzić z nauką, kiedy zacznie nowy rok szkolny i jak będzie to wyglądać jesienią i zimą, gdy dojeżdżanie na rowerze będzie utrudnione.
Lusia jej trochę zazdrości, ale rozumie, że dla niej to jeszcze za wcześnie. Przyjdzie i na nią pora. Na razie odwiedza wraz ze mną siostrę w stadninie co jakiś czas. Ja czasem się zadumam, bo jakoś tak mam wrażenie, że strasznie szybko mi te dzieci dojrzewają. A Misia? Misia marzy o własnym koniu, który będzie mieszkał w tamtej stadninie. Na razie szuka pomysłów jak na niego zarobić i ma konkretne pomysły, bo kiedy kocha się konie, wszystko jest możliwe.
Cudowne dziewczyny, tak trzymać 😀 Mam praktycznie to samo. Od małego wołałam tylko: konie!, w sumie bez większego powodu. Samo obcowanie z tymi zwierzętami daje wiele radości. Praca ciężka, ale powtórzę zdanie z nagłówka: gdy się kocha konie, wszystko jest możliwe. Trzymam kciuki.